Agencja Pracy Twórczej
„NoomeR"

LC61 - Czarnobyl

Latem 1986 popularna szanta o marynarzu żywiącym się wyłącznie pieprzem, zyskała nową zwrotkę, dosadnie komentującą kwietniową katastrofę w radzieckiej elektrowni atomowej: W Czarnobylu to się stało, na dalekiej Ukrainie... Polacy dowiedzieli się o awarii z radia BBC, choć jego słuchanie było wówczas zabronione. Świat dowiedział się o katastrofie dzięki alarmowi szwedzkich naukowców, którzy wykryli anormalny skok promieniowania.

Po 33 latach od największej tego typu katastrofy w historii ludzkości okazało się jednak, że nie cały świat się dowiedział. Niektórzy potrzebowali do tego serialu HBO. Mój sarkazm nie odnosi się bezpośrednio do ignorantów pokroju Neila Robertsona, snookerzysty z Australii, który z rozbrajającą szczerością wyznał: Just finished watching Chernobyl. Wow, that was fantastic! Had no idea it was actually true until the end clips (Właśnie skończyłem oglądać Czarnobyl. Wow, to było fantastyczne! Nie miałem pojęcia, że tak było naprawdę). Głównie myślę o tych, którzy próbują taką ignorancję usprawiedliwiać. Odpuszczę sobie jednak szansę naśmiewania się z bezkrytycznych pożeraczy wytworów pop-kultury, bo ten serial zrobiony wprawną ręką Johana Rencka robi znaczną różnicę.

Szwedzki reżyser to nie nowicjusz. W jego portfolio znajdują się odcinki WikingówWalking Dead czy Breaking Bad. Z doświadczenia wiem jednak, że zachodnim twórcom łatwiej pokazać świat żywych trupów niż prawdę o krajach zza żelaznej kurtyny. Fascynacja zachodnich Europejczyków Sowietami, a może szerzej – Rosją w każdej postaci – przypomina zachowanie krzywdzonej i poniewieranej niewiasty, wpatrzonej jak w obraz w swojego sardonicznego, brutalnego kochanka. To, niestety, widać w każdym rodzaju twórczości i pierwszym moim plusem dla reżysera jest to, że udało mu się uniknąć tego swoistego syndromu sztokholmskiego. Fakt, że spędziłem 20 lat w tym najweselszym baraku obozu socjalistycznego sprawia, że byle czym nie dam się opędzić. Zatem świadomie stwierdzam, że dawno nie widziałem tak wyraźnego, dosadnego, rzeczowego, a zarazem beznamiętnego obrazu nicnieznaczenia człowieka, setek, tysięcy, dziesiątek tysięcy ludzi w konfrontacji z dobrym imieniem partii komunistycznej, narodu i państwa. W zasadzie, nie wiem, czy widziałem wcześniej taki obraz. Poza tym – oczywiście – co widziałem na własne oczy.

Zachodni widz nie jest obarczony tego typu wspomnieniami, stąd i w Czarnobylu królują hollywoodzki sznyt i formatowanie postaci wedle ustalonych reguł. Mamy więc tego jedynego sprawiedliwego albo raczej jedynego widzącego zagrożenie od razu i w pełnej krasie. To chemik Walerij Legasow (Jared Harris). Mamy też odpowiednik aroganckiego generała, którym w sowieckich realiach jest Boris Szczerbina (Stellan Skarsgård), członek Komitetu Centralnego KPZR, kierujący komisją ds. likwidacji skutków katastrofy. Skoro są dwa samce alfa, będzie i szorstka męska przyjaźń, cementowana kolejnymi szklankami wódki. Oczywiście jest też odważna i bezkompromisowa kobieta, w miarę niezależny naukowiec, Białorusinka Uliana Chomiuk (Emily Watson), wspierająca Legasowa na ile można, potykająca się przy okazji z siłami KGB. Bohaterka, w którą wcieliła się, to postać fikcyjna, ale zlepiona z życiorysów kilku prawdziwych osób. 

Akcja serialu toczy się według sprawdzonego przepisu mistrza Hitchcocka: zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie ciągle rośnie. Trzeba przyznać, że odpowiedzialny za scenariusz Craig Mazin sprostał zadaniu. Wprawdzie miał znakomity materiał wyjściowy, między innymi w postaci reportażu Czarnobylska modlitwa Swiatłany Aleksijewicz, ale biorąc pod uwagę jego wcześniejsze dokonania (Straszny film, Kac Vegas) trochę obawiano się efektu końcowego. Teraz można stwierdzić, że niesłusznie. Zachodnie filmowe know-how, wykorzystane do opowiedzenia na wskroś sowieckiej tragedii, dało całkiem nową jakość, naprawdę znakomitą w formie i treści. I nie zgadzam się z głosami twierdzącymi, że to opowieść uniwersalna. Nawet służący dodatkowemu podkręceniu emocji wątek mającego wystąpić drugiego wybuchu, w momencie, gdyby stopiony rdzeń przetopił fundamenty, może być jedynie dalekim echem obaw i problemów poruszonych w Chińskim syndromie Jamesa Bridgesa (1979). Rzeczywistość Związku Sowieckiego odbiegała od jakichkolwiek wyobrażeń i zachodnich standardów tak dalece, że nie sposób ustanowić żadnych paraleli pomiędzy obiema stronami świata przedzielonego żelazną kurtyną. Bohdan Urbankowski, poeta i filozof, porównywał wprost rządzących komunistów do okupantów: Partia, która podbiła naród, była sektą i zarazem organizacją militarną (…), odgrywała rolę wojska najeźdźczego, a bezpartyjni rolę narodu podbitego. Nie podejrzewam twórców filmu o znajomość polskiego eseisty, ale przesłanie filmu jest – w mojej opinii – wyraziste i jednoznaczne. Sowiety to było państwo zbudowane na kłamstwie i rządzone przez kłamców, którzy dla zachowania swojej władzy i przywilejów gotowi byli na wszystko. Oczywiście można inaczej rozłożyć akcenty – że to głównie o katastrofie jądrowej, że o cierpieniach zwykłych ludziach, o ekologii. Można i tak, ale wpierw należy  obejrzeć serial. Koniecznie!

Z ostatniej chwili: Rosjanie zapowiedzieli swoją odpowiedź na film Rencka. Ponoć ma się zacząć od tajnej operacji CIA na Ukrainie...

Czytaj cały Magazyn Lady's Club nr 4 (61) 2019