Agencja Pracy Twórczej
„NoomeR"

Powódź - Paweł Fleszar

Pierwszy raz takiego ujmującego uczucia doznałem jakąś dekadę temu, czytając Uwikłanie Miłoszewskiego. Wielką frajdę sprawiało mi odnajdywanie coraz to nowych rzeczy łączących mnie z bohaterem tamtej opowieści, prokuratorem Teodorem Szackim, który okazał się być moim rówieśnikiem, z mocno zaawansowanymi wówczas objawami KWS i identycznymi poglądami na sprawy fundamentalne i całkiem błahe, lecz subiektywnie bardzo istotne. A teraz zdarzyło mi się to ponownie, przy okazji lektury powieści Powódź autorstwa Pawła Fleszara. Tym razem nie chodziło o kolejne alter ego, bo główny bohater, Krzysztof, jest zawodowym żołnierzem (kompletnie nie moja bajka) i jest o jakąś dekadę młodszy ode mnie. Jednym z elementów, którymi kupił mnie autor, były liczne odniesienia do kanonicznej dla mnie trylogii Alfreda Szklarskiego Złoto Gór Czarnych. Fani Szklarskiego zrozumieją w czym rzecz, a autor dostał u mnie potężne fory. 

Ponadto, co i rusz, znajdowałem kolejne smaczki. A to parafraza pierwszego wersa z przeboju duetu Simon i Garfunkel w tytule artykułu o darknecie; a to cień faceta w starym błękitnym prochowcu i Zuzanna od „herbaty i chińskich pomarańczy”; a to kolejny szlachetny czerwonoskóry - Tecumseh - przemykający we wspomnieniach głównego bohatera… Wszystko to składa się w zgrabną całość i prezentuje naprawdę nieźle, a „punkty za wrażenia artystyczne” przyznałem również za inne elementy.

Pierwszy z brzegu to miejsce akcji. Dawna stolica Polski, gród Kraka, siedziba Pasów i Białej Gwiazdy. Jednym kojarzy się ze smokiem, innym ze smogiem, jeszcze innym z maczetami, z którymi ganiają za sobą zwolennicy wspomnianych klubów, a dla mnie to po prostu Kraków. Taki magiczno-wyjątkowy, szczególny i jedyny, mglisto-kamienny. Mniejsza już o niektórych ludzi, którzy tam mieszkają, ale przecież z powodu trzech osób, których nie trawię, nie będę żywił awersji do całej populacji. Dla mnie to mocny atut powieści.

Kolejny punktowany element to gazetowe wstawki i kartki z kalendarza, odmierzające poszczególne części opowieści. Odpowiada mi takie zakotwiczanie akcji wśród rzeczywistych zdarzeń. Lubię móc osadzić, fikcyjne w końcu, wydarzenia wśród tych prawdziwych. Wrócić wspomnieniami do chwil, własnych przeżyć i nastrojów i skonfrontować je z tymi przeżywanymi przez bohaterów. To żadne nowatorstwo, bo spotykałem się już z takimi zabiegami formalnymi, ale dla mnie to duża zaleta i kolejny plus. 

I jeszcze jedna zaleta, zwarte ramy czasowe. Akcja powieści rozgrywa się pomiędzy 2 a 8 lipca 2018 r. pomiędzy rozdzierającym krzykiem kobiety z poniedziałkowego poranka, a decyzją Krisa o zakupie koszulki Ronaldo, który właśnie ogłosił przejście do bianconerich z Turynu. Oczywiście pojawiają się niezbędne retrospekcje, rzucające więcej światła na toczące się głównym nurtem zdarzenia, ale gównie w formie wspomnień bądź przywoływane w trakcie dialogów pomiędzy bohaterami, a nie przybierające - na szczęście - formy osobnych sążnistych rozdziałów. 

To jeszcze krótko o treści, tak bez zbytniego wchodzenia w intrygę. Na krakowskim Dąbiu spacerowiczka znajduje zwłoki młodego mężczyzny ze zmasakrowaną twarzą. Ofiara zostaje zidentyfikowana jako Jakub Modzelewski, mieszkaniec Miasteczka. Identyfikacji dokonać mają ojciec denata oraz Krzysztof (Kris), najlepszy – kiedyś – przyjaciel ofiary. Uzasadnieniem dla czasu przeszłego, użytego w odniesieniu do przyjaźni, jest trzydziestoośmioletnia obecnie brunetka, która „(…) ciągle miała te wielkie czarne oczy, szerokie zmysłowe usta, regularne rysy (…)” i która – zanim została żoną Krisa - była miłością życia denata. Prościzna, prawda? Motyw rzuca się w oczy jak Rafalala na wybiegu dla modelek. Szczęśliwie to powieść, a nie trzy stronicowe opowiadanie, w którym dzielny policjant ustala sprawcę w 68 wersie tekstu.

Aby odkryć motyw trzeba trochę poczekać. Pewien problem w tym, że chwilami miałem przesyt spowodowany nadmiarem pojawiających się „podpowiedzi” i tropów. Mniej więcej w połowie opowieści dostajemy takie resume: Po raz n-ty zastanawiał się nad związkami pomiędzy samobójstwem Kuby, jego listem pożegnalnym, zdjęciem dziewczyny, której nikt nie widział, potwornymi filmami na smartfonie ukrytym pod parapetem w jego pokoju, ulotką znalezioną w książce, bezlitosnym zabójstwem dwóch ludzi, w tym człowieka, który był wrogiem Kuby, opuszczonym zrujnowanym basenem. Sporo się dzieje, prawda? Przeprowadzenie pomiędzy tymi tropami żelaznej logicznie konstrukcji dowodowej nie byłoby łatwe nawet dla słynnego detektywa z Baker Street 221B.

I to jest, w mojej opinii, główna pięta Achillesowa Powodzi - nadmiar. Jedyny dający się obronić nadmiar to ten, związany ze stanem wody w Wiśle, pozostałych bronić już trudniej, czyli czas na troszkę dziegciu, ale to będą małe łyżeczki. 

Pierwsza to nadmierna ilość pootwieranych wątków, z których sporo pozostało „niedopowiedzianych”, albo dopowiedzianych byle jak, zbyt grubą fastrygą przytwierdzonych do głównego wątku. Łyżeczka druga to nadmiar gazetowych wstawek. Wiem, przyznałem plusa, ale można było ograniczyć ich ilość na rzecz kilkunastu dodatkowych akapitów czystego tekstu powieści. Trzecia łyżeczka to nadmiar bohaterów, przez co niektóre postaci zostały nakreślone dosyć pobieżnie, a np. Wujek samo zło, zblazowany, zdegenerowany biznesmen, był nieco zbyt groteskowy jak na moje oczekiwania. Czwarta i ostatnia porcja dziegciu to moja zemsta za to, że zbyt szybko domyśliłem się „co i jak”.

Prawda jest jednak taka, że ten miodek z dziegciem smakował mi na tyle, że miałbym ochotę na jakąś kontynuację, choć nie wiem, czy akurat główny bohater ma tutaj największy potencjał. Co innego Marika i Kamil, dwójka jego młodocianych pomocników albo Nawrocki „pies po przejściach”. Prawdę powiedziawszy nie przypominam sobie żadnego gliniarza „nie po przejściach”, wyłączając postać graną przez Danny’ego Glovera w Zabójczej broni

W mojej opinii niezły debiut i czekam na więcej.

Paweł Fleszar, Powódź, Wydawnictwo Księży Młyn, str. 212