Agencja Pracy Twórczej
„NoomeR"

Teodor Szacki cz.2 - Ziarno prawdy

ŻÓŁĆ. Gdyby Ziarno prawdy ukazało się późnym latem 2013 r. można by uznać, że wkład Miłoszewskiego w rozpętanie narodowej histerii nad ubojem rytualnym jest oczywisty i nie podlega dyskusji. Początek a’la Hitchcock, z ofiarą zaszlachtowaną niczym ofiarne ciele, wedle najlepszych wzorców koszernych lub islamskiego halal, mógłby uchodzić za bezczelną prowokację gdyby nie fakt, że powieść powstała kilka lat wcześniej. Ale i tak można pogratulować autorowi sztuki przewidywania i wynajdywania prawdziwie „gorących tematów”. A pan Miłoszewski ma więcej talentów, w tym taki, że potrafi ukłuć. Szpila wbija się głęboko w mózg i wywołuje obrazy, których nie chcemy widzieć, których się boimy, które napawają nas obrzydzeniem i przerażeniem. Tak jak kuł i kąsał wygładzoną i politycznie poprawną wizję świata wikłając swojego bohatera w godny Laookona splot w poprzedniej książce opowiadającej o losach Teodora Szackiego, tak i tym razem grzebie w ropiejących ranach, usiłując wydobyć na powierzchnię tytułowe Ziarno prawdy.

Zesłany na głęboką prowincję prokurator Szacki liże rany po „nieprzerwanym paśmie sukcesów”, jakie zanotował przy okazji śledztwa w sprawie śmierci uczestnika niekonwencjonalnej grupy terapeutycznej i próbuje poukładać sobie życie gdzieś w okolicach parafii ojca Mateusza. Serial pokazuje taki ślitaśny Sandomierz, że jego twórcy mają już chyba honorowe obywatelstwo miasta a z Miłoszewskim mają włodarze miasta nielichy problem, bo Sandomierz on sławi – i owszem, ale inaczej nieco. Patrzy zatem bohater powieści na znane z serialu pastelowe niebo, na kolorowe kamieniczki w rynku, na uśmiechniętych ludzi. Być może mógłby być nawet mimowolnym świadkiem takiej sceny. Zbliża się wieczór… i cóż to? Bójka pod barem. Nieoceniony duchowny z serialu niezawodnie nadciąga z odsieczą, ale rozchwiany psychicznie bohater, były żołnierz ze zdiagnozowanym zespołem stresu bojowego”, odrzuca wyciągniętą pomocną dłoń mówiąc: Proszę mnie zostawić w spokoju. Bohater Miłoszewskiego mógłby być pewnie świadkiem takiej sceny, gdyby nie fakt, że w świecie prokuratora Szackiego ksiądz usłyszałby raczej: spieprzaj klecho a i wtedy mógłby mówić o sporym szczęściu. W świecie prokuratora Szackiego niebo nad Sandomierzem jest nieco mniej błękitne, miasto nieco bardziej szare a otaczający go ludzie pełni są tajemnic, zagadek i skrywanych namiętności. Dewizę, którą powinien kierować się Szacki w stosunku do otoczenia, można sprowadzić do tego, co powiedział mu stary prokurator – wszyscy kłamią.

O uczuciach, które żywię względem prokuratora Szackiego pisałem w opinii do Uwikłania (bez podtekstów, jestem zdeklarowanym hetero) mogę więc jedynie podtrzymać pełną akceptację dla większości poglądów, w które ubrał go autor, ale i tak nie chciałbym być na jego miejscu. Miłoszewski zdecydowanie lubi swojego bohatera. Ba, widzi w nim wręcz archetyp (przedwojennego – jak sądzę) polskiego oficera, obdarzając go zadziorną niezłomnością i granitowym przekonaniem, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu ale razów i doświadczeń mu nie szczędzi nijakich.

Po raz kolejny zbrodnia sprzed lat wypływa na wierzch, po raz kolejny Erynie tropią, bezlitośnie tropią sprawców. Spisek, okrutne zabójstwo, krzywoprzysięstwo – triada jak u Krajewskiego. Ale Miłoszewski wykreował jeszcze bardziej wyrazistego bohatera niźli greckie boginie zemsty, bardzo nam zresztą bliskiego, wyjątkowego swojaka, polskiego do szpiku kości. Tym bohaterem jest żółć. Nie jest prawdą tak popularne w niektórych – zachwycających się twórczością pana Grossa - środowiskach twierdzenie, że polskie dzieci wraz z mlekiem matki wysysają antysemityzm. To nieprawda. Jeśli już cokolwiek wysysają to można by stwierdzić, że mleko polskich matek pełne jest żółci.

Żółć to najbardziej polskie słowo. Jak ujął to jeden z bohaterów powieści, nie dość, że składa się wyłącznie z polskich znaków diakrytycznych, to jeszcze jak żadne inne opisuje tak często towarzyszący nam Polakom stan zgorzknienia i frustracji.

Schadenfreude - niemiecki wynalazek - przyjął się w naszej mentalności lepiej niż cokolwiek innego sprowadzonego od zachodniego sąsiada. Nawet wypasiona bryka z zestawu Audi-BMW-Mercedes na alutkach cieszy klasycznego dresiarza tylko wtedy, kiedy dres z sąsiedniego trzepaka ma co najmniej o numer niższe. No co? Może nie mam racji? Tak z ręką na sercu, kto nigdy nie cieszył się z kontroli skarbówki u przedsiębiorczego sąsiada, któremu na dodatek jakaś gówniarzeria porysowała nowiutkie Porsche Cayenne, albo ile niczym nieskrępowanej radości potrafimy czerpać z wyraźnych oznak cellulitu u koleżanki z pracy.

O takich „radosnych” chwilach przypomina nam autor, takie właśnie zachowania piętnuje eksponując je, pokazuje nas brzydszych może niż jesteśmy w rzeczywistości.

Mimo tego, że często nie potrafimy, a może czasem nie chcemy, wyrzec się tej brzydoty i tego smakowania zalewającej nas żółci „tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”. Ten – przywołany w powieści - cytat z wiersza Szymborskiej o kobiecie, zwykłej nauczycielce, która zginęła, ratując czwórkę dzieci z pożaru, jest najlepszym podsumowaniem tej powieści, a właściwie tego, czego możemy się z niej dowiedzieć o nas samych. Żółć żółcią, ale tak naprawdę nigdy nie wiemy, ile w nas dobra.