Agencja Pracy Twórczej
„NoomeR"

UM 008 - Dziedzictwo przodków

Surem CORMUDIAN - Dziedzictwo przodków, Kraków 2014, oprawa miękka s.480

Na wskroś rosyjski autor i na wskroś amerykańska książka. Paradoks? Niekoniecznie. Sieroty po dwubiegunowym świecie i kilkudziesięciu latach zimnej wojny znakomicie odnajdują się w Uniwersum Metro 2033. I to nie jest zarzut, a etykietka „sieroty” nie niesie za sobą żadnej pejoratywnej konotacji. „Dziedzictwo przodków” znakomicie się czyta. Akcja zasuwa jak lokomotywa z filmu Konczałowskiego, ale to jednak pociąg więc bez torów nie pojedzie. I choć wyobraźnia autora odporna jest na jakiekolwiek próby hamowania, to wyznaczonej żelaznym szlakiem konwencji drogi nie opuszcza. Jedyna katastrofa, z którą się zetkniemy, to ta, która – z perspektywy bohaterów powieści Cormudiana - wydarzyła się 20 lat wcześniej i która jest dla nich jednocześnie końcem i początkiem. Autor to były żołnierz piechoty morskiej i ten element jego życiorysu odciska znaczące piętno na treści książki. Ten drugi element to Kaliningrad, niemiecki Koenigsberg, nasz swojski Królewiec. Miasto - symbol, miasto wielu kultur, miasto tak obce i tajemnicze dla Rosjan, którzy zasiedlili je po 1945 roku, jak dla nas Wrocław po blisko siedmiowiekowej separacji z Polską a może jeszcze bardziej, bo Królewiec rosyjski nie był nigdy wcześniej. To hanzeatyckie miasto Kanta i Eulera jest dla Rosjan bardziej chyba znaczącym symbolem pruskiego i germańskiego ducha, niż Berlin. Mniejsza już o biało-czerwone konotacje historyczne, bo w powieści Cormudiana nie znajdziemy ich zbyt wiele, poza wspominkami o polskich robotnikach przymusowych z czasów IIWŚ i o polskim wojsku, które w ramach operacji sił NATO mogłoby dotrzeć do Kalliningradu w ciągu kilkunastu godzin. Wyobraźmy sobie taką sytuację: Wrocław rok 2033. W ruinach miasta, zdewastowanego ogólnoświatowym kataklizmem, udaje się przetrwać kilku tysiącom ludzi. Są to głównie wojskowi z doborowych jednostek, ich rodziny i Ci, którym udało się dotrzeć na czas do wojskowych schronów. Przez dwadzieścia lat próbują - z lepszym lub gorszym skutkiem - przeżyć i dostosować się do nowych warunków życia, co udaje się w dużej mierze dzięki temu, że poddani są wojskowemu reżimowi i żelaznym regułom panującym w armii. I nagle, po dwudziestu latach, patrol wysłany na rutynowe rozpoznanie trafia na łopoczącą na ocalałej kopule Hali Stulecia czerwoną flagę ze swastyką. No nie skoczyłoby Wam ciśnienie? Więc wyobraźcie sobie, jak zareagowały sołdaty z doborowej jednostki rosyjskiej piechoty morskiej.

Nie ukrywam, sam dałem się zaskoczyć. Biorąc do ręki kolejny tom z serii Uniwersum Metro nie bardzo wiedziałem, czego po nim oczekiwać. Mroczne, okrutne „Korzenie niebios” Tulio Avoledo odstawiły mnie od tej serii na ponad 12 miesięcy. Sięgając po Kaliningradzką wariację na temat Metra 2033 miałem typowe „królewiecko-wołoszańskie” skojarzenia: Bursztynowa Komnata, Wunderwaffe, Dzieci Słońca a Cormudian i tak mnie zaskoczył. I to było pozytywne zaskoczenie. Nie żebym trafił na dzieło porównywalne z kopernikowskim „O obrotach sfer niebieskich”, ale przeczytałem te kilkaset stron w dwa dni, bo to się po prostu bardzo dobrze czyta, pod warunkiem, że nie postawimy tej książce zbyt wysokich wymagań. Wspomniałem na samym początku o „amerykańskości” tej powieści i ta cecha odnosi się z jednej strony do lekkiej formy, opakowanej w tradycyjne, atrakcyjne atrybuty powieści przygodowej a z drugiej strony do – zaskakującej dla mnie u rosyjskiego pisarza – politycznej poprawności. Mamy więc wśród bohaterów spiżowego, bezkompromisowego oficera; obowiązkowo mamy „kolorowego”, tyle że w rosyjskiej wersji – u Comurdiana to tajemniczy Ormianin, zakochany w dzielnej – a jakże – lekarce, kierującej się nade wszystko przysięga Hipokratesa i wciąż wspominającą narzeczonego z Moskwy, z którym rozstała się dzień przed Katastrofą. Jest i klasyczny, gamoniowaty „nerd” żydowskiego pochodzenia, skrywający mroczną tajemnicę z przeszłości; jest szlachetny nieprzyjaciel, opowiadający się w końcu po stronie „dobrych”, a także wredny Księciunio z nieodłącznym Towdim. W zasadzie – moim zdaniem na szczęście - zabrakło tylko kogoś ze środowiska LGBQT czy jakoś tak. Autor czerpał z popkultury pełnymi garściami, ale udało mu się stworzyć strawną, zwartą, dynamiczną powieść osadzoną w realiach Metrowego Uniwersum, choć pewnie przy odrobinie przeróbek ta historia znalazłaby swoich fanów również poza tym projektem. Mógłby być z tego całkiem niezły blockbuster. I tylko jedna rzecz jest niezmienna dla wszystkich wchodzących w skład Uniwersum Metro 2033 powieści, które do tej pory przeczytałem. To niepokojąco natarczywie eksponujący się gen autodestrukcji gatunku homo sapiens.