Agencja Pracy Twórczej
„NoomeR"

Włodkowic

Paweł Włodkowic. Jeśli ktoś nie drzemał na lekcjach historii, nazwisko to powinno poruszać jakieś – choćby i niejasne – wspomnienia. Stawiam jednak dolary przeciwko orzechom, że znajomość tej – ważnej dla polskiej historii – postaci oscyluje w granicach poziomu wiedzy jednego z posłów bodajże lewicy, który Powstanie Warszawskie datował na 1988 r. Znaczna część Polaków nie dysponuje szczątkową nawet wiedzą na temat ojców polskiej niepodległości sprzed wieku, a co dopiero na temat człowieka, który żył na przełomie XIV i XV wieku, a na dodatek nie walczył pod Grunwaldem. Tak, Włodkowic nie walczył z orężem w ręku, ale – w dużej mierze - to jego działaniom Polska zawdzięcza większość niemilitarnych korzyści grunwaldzkiej wiktorii. Niektórzy wręcz twierdzą, że gdyby nie Włodkowic, zwycięstwo pod Grunwaldem łatwo mogłoby zamienić się w klęskę wizerunkową i dyplomatyczną. Polska (i Litwa) wygrały tę wojnę zakończoną pokojem w Toruniu w 1411, jednak realne rozstrzygnięcie konfliktu z Krzyżakami miało miejsce cztery lata później, w trakcie procesu na soborze w Konstancji. Rolą polskich dyplomatów było udowodnienie, że Władysław Jagiełło (chrześcijański neofita) walcząc z zakonem krzyżackim postępował w zgodzie z prawem, mimo tego, że w walce z „obrońcami Jerozolimy” korzystał ze wsparcia pogańskich sojuszników.

Na potrzeby tego sporu z zakonem krzyżackim Włodkowic sięgnął po koncepcję wojny sprawiedliwej. To znane już od czasów starożytnych pojęcie (m.in. Arystoteles, Cyceron) zostało rozwinięte w duchu chrześcijańskim przez św. Augusta z Hippony, a potem przez św. Tomasza z Akwinu. W największym uproszczeniu: wojna mogła być uznana za sprawiedliwą bellum iustum jeśli decyzję o jej podjęciu podejmuje prawowita władza (legitima auctoritatis), mając sprawiedliwy powód (causa iusta) i poprawną intencję (intentio recta).

Włodkowic odwoływał się wprost do słów św. Augustyna, że jedynie wojna o przywrócenie pokoju może być uznana za wojnę sprawiedliwą. Wojna taka musi być prowadzona w celu obrony lub odzyskania ziem utraconych podczas wojny. Musi być prowadzona ze szlachetnych pobudek, niedozwolone są w jej trakcie wszelkie akty przemocy wobec ludności niebiorącej udziału w walkach, a szkody i krzywdy wyrządzone w jej trakcie mają być naprawione i wynagrodzone. Ponadto wojna sprawiedliwa może być wypowiedziana jedynie przeciw temu, kto narusza pokój, bez względu na to czy jest chrześcijaninem czy nie. Wspierając się prawem naturalnym Włodkowic argumentował, że każdy (bez względu na wyznanie) ma prawo do życia, do istnienia, bo owo istnienie „stanowi prawo właściwe każdemu stworzeniu”. A skoro ma prawo istnieć, ma prawo tego istnienia bronić i przeciwstawiać się przemocy.

Furda „awendżersi” wszelkiej maści! Na bok trolle, smoki i baboki! Ponad sześć wieków temu przedstawiciel polskiego króla stawający przed trybunałem, w którym pospołu zasiadali papież, cesarz i inne koronowane głowy Europy, postulował powołanie ponadnarodowego sądu dla rozstrzygania konfliktów pomiędzy narodami i państwami w oparciu o wynikające z prawa naturalnego przepisy prawa międzynarodowego.

Naprawdę nie trzeba było mi więcej zachęt, żeby sięgnąć po tę powieść, niźli tylko nazwisko w tytule książki. Oczekiwania miałem ogromne i… mam mieszane uczucia. Ciekawy, spiżowy niemal – a jednak mało znany - bohater, spotykający na swej drodze najważniejsze postaci epoki. Znane i znaczące wydarzenia historyczne, wokół których toczy się opowieść. To przecież elementy, niezbędne do „połknięcia powieści na jeden raz”. A jednak czegoś mi w niej brakło. Może mam zbyt wysokie wymagania po lekturze Gołubiewa, Kraszewskiego, Kossak-Szczuckiej czy Cherezińskiej? Może mam zbyt dużą wiedzę na temat wydarzeń, które stały się kanwą powieści? Może zbyt czepiam się szczegółów, takich jak „dorożki turkocące po krakowskim bruku” w początkach XV wieku, albo „diabeł Boruta latający po łęczyckim zamku w kontuszu”, który to przyodziewek pojawił się wśród polskiej szlachty jednak znacznie, znacznie później? Może niekonsekwentna i chyba niepotrzebna archaizacja? Momentami odnosiłem takie wrażenie, że gdybym czytał „Włodkowica” mając lat dwanaście byłbym pewnie zachwycony. Potem przychodziła refleksja, że może i byłbym zachwycony, ale miejscami pewnie niewiele bym rozumiał.

A może po prostu się czepiam, bo w sumie przeczytałem powieść Mariana Grotowskiego ze sporym zainteresowaniem i pewnie sięgnę po dwie pozostałe. I to nie tylko z szacunku dla autora, który musiał przebrnąć przez wiele materiałów źródłowych, żeby wiarygodnie odtworzyć na przykład przebieg wystąpień stron sporu na Soborze w Konstancji, rozmowy Pawła Włodkowica m.in. z Janem Husem, czy z Andrzejem Łaskarzem albo korespondencję ze Zbigniewem Oleśnickim. Podoba mi się bijący z kart tej powieści bardzo naturalny, żarliwy patriotyzm i wiara autora. Wykorzystując historyczny entourage Grotowski stawia stale ważne pytania: czym jest Ojczyzna? Jakie mamy względem niej obowiązki? Czym jest wiara? Gdzie szukać Boga? Ważne jest również to, że autor nie zostawia nas z tymi pytaniami, ale słowami bohaterów udziela jasnych, prostych odpowiedzi. „I stąd jest wyższość prawa naturalnego nad stanowionym, że prawo naturalne jest jak dwa dodać dwa jest cztery, a prawo stanowione każdy władca dopasowuje do swoich potrzeb”.

Prostota. To chyba jest klucz do tej powieści, która jednakowo trafić powinna i do dwunastolatków i dwudziestolatków i …. Latków. Równie prosto i przystępnie opisana jest konstrukcja mostu łyżwowego, dzięki któremu Jagiełło wywiódł w pole Wielkiego Mistrza Zakonu, obierając trasę prosto na Malbork, jak i – przywoływane już przeze mnie - tezy o wojnie sprawiedliwej, dzięki którym Sobór przyjął prezentowaną przez Włodkowica wizję rozszerzania wpływów chrześcijańskich przez sojusze, tolerancję i poszanowanie, a nie przez przemoc i pogardę, wcześniej stosowaną przez Krzyżaków. Być może Marian Grotowski znalazł właściwą drogę do popularyzowania naszych dziejów i ważnych, a nieznanych lub mało znanych postaci z historii Polski?

A wracając do postaci bohatera powieści Pawła Włodkowica. Warto poznać jego prace i koncepcje, które rozwijał, bo już tylko bardzo pobieżne przytoczenie ich pozwala zorientować się, że one funkcjonują do dziś w prawie międzynarodowym. I nie zaszkodziła im nawet ofensywa zwolenników pozytywizmu prawniczego, ponieważ te prawa i idee, na które powoływał się Włodkowic, mają bardzo uniwersalny, wynikający z samej natury charakter. Przełóżmy choćby jego uwagi o wojnie sprawiedliwej na to, co dzieje się dziś za naszą wschodnią granicą, na Ukrainie. Za „twórców” prawa międzynarodowego uznawani są członkowie tzw. Szkoły Prawa z Salamanki, tyle że oni swoje koncepcje formułowali ponad sto lat później, czerpiąc obficie z dorobku polskiej szkoły prawa międzynarodowego, której Paweł Włodkowic był czołowym reprezentantem. Naprawdę nie rozumiem ludzi, którzy „nie mówią po polsku za granicą”, bo mają jakieś kompleksy wynikające „Bóg wie z czego”.

/-/Adam Zdanowski