Agencja Pracy Twórczej
„NoomeR"

Hobbit

Czy pisanie kolejnej opinii o tej powieści ma jeszcze jakiś sens? Czy po tym, jak świat wykreowany przez Tolkiena został przeżuty i przetrawiony przez popkulturę, po tym jak wypączkował setkami klonów i podróbek, po tym jak z namiętności wąskiej grupy maniaków zafascynowanych trollami, krasnoludami i elfami świat ten stał się elementem powszechnej świadomości, a miliony ludzi waliły do kin obejrzeć spektakularne adaptacje spod ręki Peter Jacksona, czy po tym wszystkim można napisać o skromnej – w założeniu – przygodowej powieści, coś co nie będzie kalką i powtórzeniem? Szczerze powiedziawszy – nie wiem. Wiem natomiast, że można – albo nawet trzeba – zachęcać do lektury Hobbita. Po pierwsze dlatego, że najlepsza nawet adaptacja to tylko czyjaś wizja. Choćby wsparta wielkimi nakładami, imponująca, pełna znakomitych efektów będzie „tylko” cudzym spojrzeniem na to co powinno powstać w wyobraźni czytelnika.

Nie mam nic przeciwko Jacksonowi i jego filmom, oglądam je z dużą przyjemnością i doceniam kunszt i widoczne ogromne zaangażowanie reżysera i całej ekipy. Podziwiam wyjątkowe plenery, inscenizacyjny rozmach i świetnie dobraną muzykę ale kiedy biorę książkę i zaczynam czytać: „widzę ogień płonący wewnątrz Samotnej Góry”. Widzę go oczami wyobraźni – mojej wyobraźni. I nie zamieniłbym tego obrazu na żadne obsypane nie wiem jak wieloma nagrodami dzieło filmowe. Od pierwszego zetknięcia z twórczością Tolkiena, które miało miejsce dawno, dawno temu w odległej galaktyce, dałem się oczarować Śródziemiu i zamieszkującym go istotom. Przy czym „miejsce przy głównym stole pamięci” zarezerwowałem dla „Władcy Pierścieni” a „Hobbita” usadowiłem nieco z boku, jak takiego troszkę mniej ważnego młodszego brata. Gdzieś tam kołatało mi wspomnienie o Mrocznej Puszczy, leśnych elfach i utraconym Królestwie Krasnoludów. Od czasu do czasu przemykał mi w pamięci groźny cień Smauga i jakieś wspomnienia o smutnym losie mieszkańców Dal, ale przyćmione było to wszystko, przytłumione, niewyraźnie. Pierwsze skrzypce w pamięci grała Drużyna Pierścienia i wyprawa Froda do Mordoru.

Aż razu pewnego przyszło mi znów wyruszyć „tam i z powrotem” za sprawą tego, że „Hobbit” znalazł się w rozkładzie lektur szkolnych mojego syna. I zawstydziłem się, zrobiło mi się przykro, że tak długo kazałem pozostawać mu gdzieś na uboczu, w cieniu wielkiego „Władcy Pierścieni” tym bardziej, że absolutnie na takie traktowanie „Hobbit” nie zasługuje. Znakomita to opowieść, jak mało która traktująca o bardzo ważnych sprawach w bardzo przystępny sposób. Jeśli dobrze pamiętam, jakkolwiek pomysł na „Hobbita” wywodził się – w dużym uproszczeniu mówiąc - z fascynacji autora staroangielskimi legendami i podaniami, to jednym z głównych bodźców do napisania tej powieści była chęć przybliżenia tych fascynacji synom Tolkiena. Nie wiem czy udało mu się zawładnąć wyobraźnią synów, ale zawładnął na pewno moją wyobraźnią i milionów czytelników na całym świecie.

Uważam, że przybliżanie w tym miejscu treści „Hobbita” jest bezcelowe, nie taki miałem zamiar pisząc tę opinię i myślę, że potencjalny czytelnik szukając opinii o tej książce nie tego by oczekiwał. Dostępnych – lepszych lub gorszych - streszczeń jest bez liku, pozwolę sobie zatem na jedną jeszcze tylko uwagę, ważną niezmiernie w moim odczuciu. Dla tego jak odbierzemy utwór literacki nie napisany w naszym ojczystym języku kluczowe jest tłumaczenie. I tak jak Szekspira przyjmuję wyłącznie w tłumaczeniu Słomczyńskiego lub Barańczaka, tak jak pokochałem Eneidę w heksametrowym przekładzie Kubiaka, tak utwory Tolkiena nieodmiennie będą dla mnie żyły jedynie w tłumaczeniu Marii Skibniewskiej.

A kultura popularna też dołożyła swoje trzy grosze do mojego postrzegania „Hobbita”. Znakomity utwór „I see fire”, który wykonuje Ed Sheeran. Nie mogę się od niego uwolnić, towarzyszył mi przy pisaniu tych kilku zdań i wciąż „widzę ogień płonący wewnątrz góry”.