Agencja Pracy Twórczej
„NoomeR"

Krzycz do woli

Każdy, kto choć raz szukał swojego dziecka, zna to uczucie bezradności, rozpaczy i znikającej wraz z każdym odwiedzonym miejscem nadziei. Nieważne czy dziecko zniknęło nam „z radaru” na pięć, dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści minut. Te minuty zostają w pamięci na całe życie, mimo że dziecko się znalazło. A co jeśli nie? Nie potrafię sobie tego nawet wyobrazić, nie chcę.

Wiele lat temu, kiedy urodził się nasz syn, a ja chodziłem dumny jak paw, starsza koleżanka z pracy powiedziała mi „teraz już całe życie będziesz się bał”. Miała rację.

Ta opowieść przywraca proporcje i pokazuje rzeczywisty rozmiar trosk, z jakimi przychodzi nam się mierzyć. Niestety często tak jest, że dopiero czyjaś tragedia uświadamia nam, jakie mamy szczęście, że te wszystkie kłopoty i problemy, z którymi zmagamy się każdego dnia, które często wydają się być ponad nasze siły, tracą na znaczeniu w obliczu nieszczęścia, jakim jest utrata dziecka. Jedynego dziecka. Nie jesteśmy Hiobami.

Jacek Franczak nie był Hiobem. Daleko mu było do jakiejkolwiek z biblijnych postaci. Ot, przeciętny mieszkaniec przyzakładowego bloku, na jednym z tysięcy osiedli, w jednym z setek polskich miast i miasteczek. Praca, dom, obiad, piwo, pilot do TV, drzemka, praca… Robotna i kochająca żona Ela, od czasu do czasu wizyta matki, trochę szarobure ale całkiem znośne życie, które rozświetlała Ola. Ukochana córeczka, była oczkiem w głowie całej rodziny, nagrodą, radością, nadzieją, dowodem na to, że życie ma sens. W dniu, w którym Ola nie wróciła ze szkoły skończył się świat Eli i Jacka Franczaków. To był jedyny świat jaki znali, a na ten nowy nie byli gotowi. Nikt nie jest gotów.

Całkiem przypadkowo zostali wciągnięci do obcej im rzeczywistości, z której być może zdawali sobie sprawę, że istnieje, ale która funkcjonowała gdzieś w świecie równoległym, podglądana czasem przez okienko w wiadomościach albo w jakimś kryminalnym serialu. I zderzyli się z tą rzeczywistością jak z betonową ścianą.

Tak mniej więcej rozpoczyna się opowieść Pawła Cwynara o „prawdziwej historii, która nigdy nie miała ujrzeć światła dziennego”, historii opowiedzianej w trakcie imprezy zorganizowanej przez „recedesa z okazji wyklepki z puchy po zajechaniu osiemnastaka” – ładnie napisane, prawda? Krótkie preludium utrzymane w tym stylu i rzut oka na biografię autora - to najlepsza weryfikacja wiarygodności tej opowieści.

Nie będę pisał o treści, bo sam nie znoszę czytać streszczeń, szczególnie w przypadku kryminałów, a biorąc się do lektury „Krzycz do woli” staniemy przed konkretną kryminalną zagadką. Jest tu wszystko co - wedle reguł gatunku – powinno być. Kilka równolegle rozwijających się wątków, ciekawe, wyraziste postaci, fałszywe tropy, tajemnica sprzed lat… w mojej opinii bardzo dobra literacka robota, której dodatkową zaletą jest świadomość, że autor wie o czym pisze, bo on był częścią tego świata, który my czytelnicy podglądamy na ogół przez literacką „dziurkę od klucza”. To sprawia, że ta nieprawdopodobna historia jest wiarygodna, a to z kolei powoduje, że staje się jeszcze bardziej przerażająca.

Czy można się do czegoś przyczepić? Można. W mojej opinii niektóre wątki pozostały niedomknięte, takie trochę porzucone. Znalazłem też jedną niekonsekwencję w fabule, ale to i tak świetny debiut w tej kategorii. Konsekwencje są takie, że moje oczekiwania wobec autora mocno wzrosły tym bardziej, że te „niedomknięcia” aż proszą się o kontynuację, a Marcin i Jola (Ada) mogą być swojską wersją Patrica Kenzie i Angeli Genaro z wczesnych powieści Denisa Lehane. Światopogląd autora wyzierający z kart tej powieści jest gwarancją, że nie zgłupieją jak tamci.

Podoba mi się jeszcze coś w powieści Cwynara. Coś, czego bardzo brakuje mi we współczesnej literaturze popularnej. Za pomocą jednej z kluczowych postaci w tej historii autor przybliża ważny dla katolików wątek Wiary, a w zasadzie „tajemnicy Wiary”. Jak zaufać, jak się ukorzyć, jak zrozumieć? Co zrobić, kiedy pozostała już tylko Wiara? Gdzie jesteśmy w nieustającym konflikcie Dobra ze Złem? Po której staniemy stronie? Dobitnie wyraził to stary generał Konfederacji z powieści „In the Electric Mist” amerykańskiego pisarza Jamesa Lee Burke’a: „walka nigdy nie jest skończona, a pole bitwy nigdy nie jest do końca nasze”.

/-/ Adam Zdanowski